Unia Europejska szykuje się do wprowadzenia nowego podatku cyfrowego, który ma uderzyć w największe koncerny technologiczne świata. Oficjalna narracja mówi o „sprawiedliwości podatkowej” wobec gigantów takich jak Google, Meta, Amazon czy Apple, które od lat osiągają ogromne zyski na rynkach europejskich, często nie odprowadzając należnych podatków tam, gdzie faktycznie zarabiają. Jednak prawdziwe pytanie brzmi: czy rzeczywiście to te korporacje poniosą koszt nowego podatku? A może – jak zwykle – zapłacą zwykli obywatele, którzy i tak mają coraz mniej w portfelach?
Cyfrowy podatek – idea rodem z politycznej frustracji?
Propozycja unijnego podatku cyfrowego nie jest nowa. Pierwsze próby opodatkowania cyfrowych usług na poziomie wspólnoty pojawiły się jeszcze w 2018 roku, ale szybko napotkały opór – głównie ze strony krajów takich jak Irlandia czy Szwecja, które obawiały się uderzenia w atrakcyjność inwestycyjną. Pomysł powrócił w 2024 roku ze zdwojoną siłą – tym razem pod hasłem „równości podatkowej i cyfrowej suwerenności Europy”.
Zgodnie z projektem, podatek miałby objąć firmy, które rocznie generują ponad 750 mln euro globalnych przychodów, z czego co najmniej 50 mln euro na rynku europejskim. Stawka? Od 2% do nawet 5% przychodów z tytułu reklam cyfrowych, usług cyfrowych, sprzedaży danych i platform internetowych. W praktyce oznacza to miliardowe wpływy do budżetów państw członkowskich – ale również gigantyczne koszty operacyjne po stronie firm.
Bruksela zapewnia, że podatkiem nie zostaną objęte mniejsze firmy ani użytkownicy indywidualni. Problem polega jednak na tym, że rynek działa według brutalnie prostych zasad: jeśli wzrastają koszty prowadzenia działalności – wzrastają ceny usług. I to już nie jest teoria. W krajach, które wprowadziły własne formy podatku cyfrowego (np. Francja czy Hiszpania), ceny reklam online poszybowały w górę, a część mniejszych firm zrezygnowała z promocji w sieci.
Wniosek? To nie Google ani Meta odczują skutki podatku. To Ty zapłacisz więcej za kurs online, za reklamę sklepu w Google, za dostęp do platformy streamingowej albo droższe produkty w e-sklepie, który podniesie ceny pośrednio.
Polska: chętnie dołoży, ale czy coś zyska?
Rząd Polski już od kilku lat rozważa wprowadzenie własnego podatku cyfrowego, argumentując, że międzynarodowe korporacje czerpią ogromne zyski z polskiego rynku, nie zostawiając tu ani grosza w podatkach. Ministerstwo Finansów szacuje, że po wdrożeniu unijnego rozwiązania do budżetu może wpłynąć nawet 1,2 mld zł rocznie, co miałoby zostać przeznaczone na rozwój infrastruktury cyfrowej i wsparcie lokalnych innowacji.
Problem polega na tym, że rzeczywisty koszt tego “wsparcia” może ponieść społeczeństwo. Z analizy ekspertów Polskiego Instytutu Ekonomicznego wynika, że blisko 72% polskich firm korzysta regularnie z usług platform cyfrowych, głównie Google Ads, Meta Ads oraz narzędzi analitycznych dostarczanych przez zagraniczne podmioty. Nawet niewielka podwyżka cen usług cyfrowych może dla wielu mikroprzedsiębiorców oznaczać konieczność ograniczenia działalności reklamowej, a co za tym idzie – mniejsze obroty i zwolnienia.
Jednak to nie wszystko. Koszty podatku mogą objąć także użytkowników indywidualnych – choćby w formie podwyżek abonamentów, subskrypcji czy ukrytych opłat. Już dziś niektóre firmy testują dynamiczne ceny, które uwzględniają m.in. lokalizację użytkownika, wartość koszyka, historię zakupową. Po wprowadzeniu nowego podatku – narzędzia te mogą zostać wykorzystane do przeniesienia nowych kosztów na najaktywniejszych użytkowników.
Niepokój wzbudza także fakt, że w projekcie unijnego podatku nie przewidziano żadnych realnych mechanizmów ochrony użytkowników przed takimi konsekwencjami. Co więcej, wielu ekonomistów wskazuje, że giganci technologiczni, zamiast płacić nowe podatki, znajdą kolejne luki i przeniosą przychody do bardziej przyjaznych jurysdykcji, co w praktyce może oznaczać, że zyska fiskus – ale tylko teoretycznie.
Czy to początek końca wolnego internetu?
Jednym z najbardziej kontrowersyjnych aspektów podatku cyfrowego jest to, jak wpływa on na ideę otwartego i dostępnego internetu. Jeżeli nowe obciążenia finansowe sprawią, że twórcy treści, właściciele małych platform czy startupy będą musieli ponosić dodatkowe koszty, może to doprowadzić do spadku różnorodności i jakości treści dostępnych online. Już dziś widzimy koncentrację ruchu w rękach kilku dużych graczy – a każda regulacja, która dodatkowo premiuje skalę, może tylko ten proces pogłębić.
Co ciekawe, sami giganci technologiczni nie są jednoznacznie przeciwko nowemu podatkowi. Google czy Amazon oficjalnie wspierają „sprawiedliwe i przejrzyste opodatkowanie”, pod warunkiem że będzie ono globalne, jednolite i przewidywalne. A ponieważ unijny podatek nie spełnia żadnego z tych kryteriów – wszystko wskazuje na to, że firmy te potraktują go jako kolejny koszt operacyjny, który zostanie… przeniesiony na klientów.
Z perspektywy konsumenta oznacza to jedno: coraz więcej zapłacisz, nie wiedząc nawet, za co dokładnie. A jeśli myślisz, że Ciebie to nie dotyczy, bo nie korzystasz z płatnych usług cyfrowych – pomyśl o sklepach, które kupują reklamy, firmach, które zlecają analizy danych, influencerach, których oglądasz dzięki algorytmom Google. Wszyscy oni, jeśli zapłacą więcej – prędzej czy później odbiją to na Tobie.