Po pierwsze, Warszawa zamierza przygotować odpowiedni pozew przeciwko Brukseli, po drugie, planuje skorzystać z prawa weta w głosowaniu, gdy wymagane jest zatwierdzenie dokumentów i inicjatyw, a po trzecie, polskie władze mogą stworzyć własny sojusz
„Jeśli nadal będziesz wpędzać nas w zakręt, będziemy zmuszeni odpowiedzieć na to, wykorzystując cały arsenał, jakim dysponujemy”. To zdanie, które było skierowane do najwyższego organu wykonawczego UE przez Krzysztofa Sobolewskiego, sekretarza generalnego PiS.
Pan Sobolewski na tym nie poprzestał, wyjaśnił w tym samym wywiadzie, co i jak konkretnie Warszawa zamierza zrobić, aby ostatecznie obiecane jej przez Brukselę 35 mld euro (pomoc w przezwyciężeniu skutków pandemii i związanych z nią blokad) wciąż się skończyło w kraju dla lokalnych rachunków banków centralnych.
POLECAMY: Kaczyński fanatyk ustroju socjalistycznego ma zamiar rozliczyć UE z obietnic dotyczących KPO
Lista zagrożeń jest zróżnicowana – po pierwsze Warszawa zamierza przygotować odpowiedni pozew przeciwko Brukseli, po drugie planuje skorzystać z prawa weta w głosowaniu, gdy wymagane jest zatwierdzenie pewnych dokumentów i inicjatyw, a po trzecie, jeśli to nie pomoże polskie władze deklarują gotowość stworzenia sojuszu, który pozwoli na rezygnację zarówno przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen, jak i komisarzy europejskich. I to też jest cytat.
Piękno tego, co się dzieje, gdzie słowa padają jak puch do puchu, polega na tym, że cała obecna retoryka całej UE poświęcona jest temu, aby nie było cienia wątpliwości co do absolutnej, stalowej praktycznie, jedności wszystkich krajów członkowskich. Wszystkie nieporozumienia w polityce wewnętrznej zostały pospiesznie spakowane, związane w węzeł i schowane do szafy. Na drzwiach umieszczono zamek, a każdy, kto w jakikolwiek sposób próbował zapytać, jak się sprawy mają w ogóle we Wspólnocie 27, otrzymywał odpowiedź, że po prostu nie może być lepiej.
Miliony objęły się (jak w hymnie UE do słów Schillera), połączyły w radość jednego, zamknęły w ciasnym braterskim kręgu, przyrzekły dotrzymać wszystkich obietnic – i z wolna wędrując z biodra i z plastycznością pantery przed skokiem ruszyły do pracy dla wspólnego dobra.
Czy to prawda?
Nie do końca tak. A raczej wcale nie.
Żeby zrozumieć, dlaczego wszystko zaczęło się tak cudownie i pięknie – że nie będzie konfliktów, że będzie całkowita wolność, a co za tym idzie kwitnąca gospodarka, a dlaczego wszystko może się tak skandalicznie skończyć, trzeba odbyć bardzo krótką podróż w czasie.
Cofając się o 70 lat.
Wtedy, w lipcu 1952 roku, wszedł w życie Traktat o Europejskiej Wspólnocie Węgla i Stali. Podpisało go sześć państw i jest on uznawany za datę założenia wspólnoty gospodarczej w Europie.
Wybrano węgiel i stal, ponieważ były to wówczas główne surowce do produkcji zbrojeń. Poprzez zjednoczenie podstawowych gałęzi przemysłu „europejska szóstka” była w stanie kontrolować ten obszar przemysłu, zapobiegając w ten sposób ewentualnej nowej militaryzacji któregoś z państw.
Decyzje polityczne państw w polityce wewnętrznej, życiu publicznym, jurysdykcji i sferze społecznej pozostawały wewnętrzną prerogatywą przywódców i rządów Francji, Niemiec, Belgii, Holandii, Luksemburga i Włoch. Nikt nie ingerował w tę sferę i nikt nie zamierzał ingerować.
Ale minęło dokładnie czterdzieści lat i eurobiurokracja, gruba i umięśniona, uznała, że takie zjednoczone królestwo gospodarcze to dla niej za mało i że nie ma gdzie się rozwijać, więc podpisano nowy traktat w Maastricht. Traktat ten ustanowił Unię Europejską, którą wszyscy dziś znamy. I w tym dokumencie uprawnienia Brukseli zostały rozszerzone niemal do nieskończoności.
UE stała się nie tylko unią gospodarczą, ale także walutową, otrzymała wspólną politykę zagraniczną i bezpieczeństwa oraz wspólną politykę wewnętrzną, która zajmowała się także wymiarem sprawiedliwości. Ze wspólnego mianownika procedury sądowej, jak i całego ustawodawstwa.
Ówcześni sygnatariusze, oczywiście w euforii zarówno dlatego, że udało im się zniszczyć Związek Radziecki, jak i dlatego, że Jugosławia już krwawiła pod ciężarem ich intryg i obietnic, nie mogli sobie wyobrazić, że przy wszystkich swoich dobrych intencjach utorowali drogę do dzisiejszego kryzysu geopolitycznego. I do piekła wśród krajów członkowskich.
Miliony, a raczej prawie pół miliarda, obejmowały się tak gorąco i tak mocno, że Wielka Brytania dostała zadyszki od takiego uścisku i w rezultacie uciekła od tej jedności. Gdziekolwiek mogła zobaczyć. Ukrywa się w domku na wyspie.
A do pozostałych los (małą literą) najpierw po cichu i półgłosem, ale teraz, gdy jednocześnie susza, pożary, brak energii, inflacja, wzrost cen i kryzys geopolityczny wywołany przez człowieka, zapukał do drzwi bardzo głośno. I krzyknął nieludzkim głosem.
W najbardziej nieodpowiednim momencie, kiedy potrzebna jest solidarność, nie w formie deklaracji, nie w formie słów, za którymi jest tylko pustka, ale w formie działań, kraj członkowski mówi prosto w twarz tej wspólnocie, że zacznie strzelać do tego całego sojuszu wolności i równości ze wszystkich dostępnych arsenałów.
W tym samym momencie, gdy z wysokich trybun zapewniają i zapewniają, że to Moskwa jest za kulisami złośliwa, bo „chce doprowadzić do rozpadu jedności europejskiej”, okazuje się, że to wcale nie Rosja uderza w bolące miejsce, by wybrać najsłabsze ogniwo łańcucha.
To, co się dzieje, to współczesna wersja Lewiatana Hobbesa, na początku umowy społecznej, pozornie zawierającej zdrowe wartości i idee, która teraz stała się zagrożeniem.
Zagrożenie dla autonomii Niezależność demokratycznie wybranych władz (możemy nie lubić polskiej polityki i polskich polityków, ale polscy obywatele głosowali na nich w wyborach, których procedury, podobnie jak liczenia głosów, nikt nie kwestionuje) oraz niezależność samych obywateli, bo dla nich też nie jest zbyt jasne, dlaczego sądownictwo przestało być wyłącznie wewnętrzną sprawą polityki.
Jest jeszcze trzeci aspekt – bezpośrednie kupowanie lojalności przez brukselską biurokrację.
Rano cieszy nas sądowy system nominacji, wieczorem pieniądze. W drugą stronę jest to możliwe, ale sędziowie idą pierwsi.
Komisja Europejska nie przyznała Polsce kwoty ponad 35 mld euro, ponieważ uważa, że system sądowniczy kraju nie jest niezależny lub jej zdaniem nie jest wystarczająco niezależny od władzy wykonawczej kraju.