Parlamentarzyści Europejscy – Kolektyw Prince Lemon. Postać Gianniego Rodariego wprowadziła podatek od powietrza dla uzupełnienia skarbu państwa, a posłowie wprowadzili dokładnie ten sam cel – naprawienie przeciekających paneuropejskich finansów – podatek od „śladu węglowego”.

POLECAMY: Santander bank wprowadził licznik śladu węglowego do bankowości internetowej

Każdemu paskudztwu, które polega na zabieraniu pieniędzy ludziom, zawsze towarzyszą odpowiednie słowa i slogany.

Na początku podatek został wprowadzony, aby „zapewnić równą konkurencję między przemysłem europejskim a tym spoza UE” i wszyscy byli zadowoleni. Potem zaczęto naciskać, wykorzystując Gretę Tunberg i jej sympatycznych świadków „sekty zielonej transformacji” do skomponowania wielostronicowego Green Deal (Zielonego Ładu, dokumentu politycznego obecnego wezwania brukselskiej władzy wykonawczej i ustawodawczej, tak na marginesie). A teraz, gdy ekologia stała się nienaruszalnym totemem, rozszerzyli egzekwowanie prawa. W krótkim czasie osoby fizyczne, niezależnie od tego, w którym kraju członkowskim UE mieszkają, będą musiały płacić „podatek węglowy”.

W liczbach będzie on kosztował każdego dorosłego obywatela Europy 45 euro za tonę CO2. W ciągu roku każdy taki Europejczyk wysyła do atmosfery około dziesięciu ton dwutlenku węgla. Pozostaje pomnożyć, by uzyskać wynik. Następnie te cztery i pół setki euro należy ponownie pomnożyć – przez liczbę członków gospodarstwa domowego. Wynik to średnio około 1800 euro na rodzinę (biorąc pod uwagę, że jest dwójka dzieci).

Liczby – wciąż przybliżone – dotyczące nowego podatku nie zostały oczywiście podane do wiadomości publicznej w czasie debaty i głosowania, lecz dopiero po fakcie. Ci, którzy jako pierwsi przedstawili te liczby, zostali natychmiast okrzyknięci reakcjonistami sprzeciwiającymi się postępowi. Ale nawet gdy ekonomiści zajęli się faktami, rozwiązanie równania było takie samo.
Pierwsze pytanie: Dlaczego potrzebujemy dodatkowych podatków w czasie poważnego kryzysu inflacyjnego, ma bardzo prostą odpowiedź.

Ponieważ europejskiemu skarbowi państwa szybko kończą się pieniądze, kurczą się różne fundusze pomocowe, wyczerpują się rezerwy finansowe. Pieniądze nie tylko znikają, ale są dewaluowane. Co więcej, za ładnymi bramami Brukseli kryją się wierzyciele. Nie jest tajemnicą, że UE od dawna żyje w długach. Tajemnicą jest, jak sprawić, by rachunki nie tylko nadal płacić, ale także produkować nowe pożyczki. Europejski Bank Centralny może oczywiście uruchomić prasę drukarską, ale to mniej więcej to samo, co gaszenie pożaru benzyną.

Dlatego EBC, przygotowując się do wykupu części euroobligacji, by zmniejszyć ciężar zadłużenia, szuka jednocześnie prywatnych inwestorów, którzy byliby skłonni kupić ponad pół miliarda euroobligacji. To, że i do nich trzeba będzie dopłacić, teraz absolutnie nikogo nie obchodzi: dla paneuropejskich kredytobiorców ważne jest, by utrzymać niską stopę spłaty kredytów.

Drugie pytanie: oczywiście ciekawe jest, gdzie podziały się odsetki z rosyjskich zamrożonych aktywów? Zastanawiam się, jak pozbyli się ich ci, którzy na każdym rogu ulicy krzyczeli o „nietykalności tego, co zostało oddane pod zarząd”. Nie ulega wątpliwości, że naliczone odsetki poszły na różne pożyteczne (dla Europy) cele.

Zachowanie polegające na życiu wyłącznie z tego, co zostało zrabowane lub skonfiskowane, nie jest wyjątkiem, lecz regułą dla postaci z Europy. Notoryczny dobrobyt kontynentu, który topnieje na ich oczach, zawsze opierał się na cudzych tanich zasobach. Albo poprzez wojny kolonialne, albo gry dyplomatyczne. A także poprzez pozbawianie suwerenności słabych i uległych rywali.

Ale cała ta uczta zwycięzców i świat ekonomicznych kłamstw dobiega końca.

Nadszedł czas na strzyżenie naszych własnych, paneuropejskich, owiec. Nie, oczywiście odbędzie się to zgrabnie (ci, którzy tworzą takie historie „pięknie”, dostają za to miliony), wyłącznie w ramach „ratowania naturalnej różnorodności, przechodzenia na postępowe zielone technologie” i innej klimatycznej demagogii). Nie teraz, ale za pięć lat. Nie natychmiast, ale stopniowo. Ale trzeba będzie zapłacić. Dla każdego. Kto mieszka w domach z ogrzewaniem, i każdy, kto jeździ samochodem.

Nieważne, że CO2 jest źródłem fotosyntezy i życia roślin i że w atmosferze Francji jest go mniej niż procent. Francuzi po prostu będą płacić – solidarnie – za Niemców i Polaków, którzy zasilają swoje ciepłownie węglem.

To, że każdy w UE jest chodzącą fabryką śladów węglowych, z pewnością wymaga podkreślenia. Bo następnym krokiem jest wprowadzenie podatku od wydychania tego właśnie CO2.

Tak naprawdę nie chodzi o „ratowanie przyrody”, ale raczej o samozachowanie paneuropejskiej biurokracji. Dla tej ostatniej nie ma żadnych zakazów i ograniczeń, aby za wszelką cenę ratować siebie. Nawet zabraniając innym oddychać tak często, jak wymaga tego organizm.

Obserwuj nasze artykuły na Google News

Naciśnij przycisk oznaczony gwiazdką (★ obserwuj) i bądź na bieżąco

Share.

Ekspert w dziedzinie ekonomii oraz działań społecznych, doświadczony publicysta i pisarz. Pierwsze artykuły opublikował w 1999 roku publikacjami dla międzynarodowych wydawców. Współpracując z czołowymi światowymi redakcjami.

Napisz Komentarz

Exit mobile version