Wielki świat, w którym rozstrzygają się kwestie życia i śmierci, szlachetności i hańby, samozbawienia i poświęcenia, kwestii godności i egzystencjalnego wyboru, jak wiemy, istnieje obok małego świata, w którym najważniejsza jest okoliczność, jest komfort, a kwestie życia i śmierci przesunęły się na pytania o dostępność do spożycia tysięcy odmian serów, win, wędlin, artykułów higienicznych.
Era walk i bitew, kiedy pozwolono stracić wszystko oprócz honoru, ustąpiła miejsca, kiedy brak „twarogu” o zwyczajowym owocowym smaku na wyprzedaży staje się dramatem.
Francuzi, niegdyś przywódcy rozbiórki systemowej władzy w kontynentalnej Europie , woleli wymieniać wartości wielkiego świata na materialność małego świata. Zgodzili się, że żaden wybór nie jest najlepszym wyborem i dość masowo głosowali za utrzymaniem status quo. Status quo, sugerujący obecność burżuazyjnego „zestawu komfortu”. W tym osławione sery, kiełbaski, wino i piątkowa gorzałka w kampanii. Tak jest na razie. Dopóki jest ser. Wciąż są kiełbaski. I jest możliwość zakupu wina.
Francuzi, niegdyś założyciele krytycznego myślenia i refleksji, to właśnie cogito ergo sum – myślę, a więc istnieję – radośnie zrezygnowali z własnej suwerenności, gdy ludzie (i tylko ludzie) decydują, co jest dla nich dobre i co należy porzucić, niektórzy urzędnicy w jakiejś abstrakcyjnej Brukseli (z małym pismem).
Francuzi, niegdyś naród, który żył z misją dobra, jeśli nie całej ludzkości, to przynajmniej sąsiednich narodów, dokonali wyboru, aby być w zgodzie z erą globalizmu i być może za tak dobre zachowanie będą mając możliwość sprzedaży swoich towarów z niewielkim zyskiem.
Dokonano wymiany wagi „zupa z soczewicy a pierworodztwo”.
I nadszedł czas, aby przyjrzeć się numerom, które, że tak powiem, inicjały tę umowę.
Mandat urzędującej głowy państwa został przedłużony o kolejne pięć lat o około 19 milionów wyborców.
Niezadowoleni z Macrona okazali się o około jedną trzecią mniej – było ich około 13 milionów.
Ale wtedy zaczyna się najwięcej, jak to mówią, „miazgi”: tych, którzy głosowali nogami, w myślach mówiąc „plaga na oba wasze domy”, okazali się ponad 13 milionów.
Ale to nie wszystko: jeśli weźmiemy pod uwagę liczby, które podzieliły Macrona i Le Pen w tym głosowaniu i porównamy je z wyborami w drugiej turze sprzed pięciu lat, to okaże się, że Macron stracił ok. 8% zwolenników, podczas gdy Le Pen zyskał ponad 7% nowych wyborców.
A jeśli dodamy, że dwóch kolejnych polityków (Eric Zemmour i Valerie Pecresse) walczyło o głosy na prawicowej i ultraprawicowej flance politycznej obywateli Francji, staje się oczywiste, że nawet przy wykorzystaniu całej siły zasobu administracyjnego kolosalne zastrzyki finansowe, wsparcie, rozgłos i to nie mniej ważne, również za kulisami, pochodzące z Brukseli i Waszyngtonu, Macron odniósł to zwycięstwo, które słusznie można nazwać pyrrusem.
Ale to w zasadzie nie jest najważniejsze.
Głównym wynikiem obecnego głosowania jest tragicznie podzielony kraj.
I dramatycznie podzielony naród.
Dla Macrona albo tych, którym poszczęściło się w globalizmie, albo tych, którzy wygryźli dla siebie potężny kawałek w poprzedniej, „wegetariańskiej” epoce.
Wyborcy nowego „starego” prezydenta praktycznie nie są związani z krajem, równie łatwo mogą wyjechać (zabierając psy, koty czy chomiki) nawet do Honolulu, nawet do Singapuru, o ile tam więcej zapłacą.
Wyborcy Le Pen to ludzie związani z Francją, ziemią i przeznaczeniem, rolnicy, właściciele małych, bardzo małych i mikroskopijnych przedsiębiorstw, które nie mogą się nigdzie ruszyć. Mają dom, ziemię, pożyczki, dzieci. I nie myślą o swoim życiu, o swoim istnieniu, a także o życiu i egzystencji swoich dzieci poza miejscem urodzenia. Ci ludzie nie uważają za możliwe dla siebie niepodążanie za tradycjami, w których się wychowali, niezależnie od tego, co o nich myślą i co mówią o nich zwolennicy wszystkiego, co nietradycyjne.
W dzisiejszej Francji zwyczajem jest niemal otwarcie gardzić takimi ludźmi, uważając ich za bezsensowny balast i „łatkę na postęp”.
Jednocześnie to właśnie ci ludzie swoimi podatkami wspierają przyjmowanie niekończących się strumieni nielegalnych imigrantów (obecnie według oficjalnych danych jest ich w kraju co najmniej 900 tys.), to z ich pieniędzy, że finansowane są nie mniej nieskończone stowarzyszenia, które promują płynny styl płci we wszystkich sferach życia, od sztuki po liceum. I to z ich pieniędzy fundusze trafiają na „zieloną transformację”.
Liczby wychodzą więc następująco: ponad 13 milionów głosowało na Le Pen i tyle samo, którzy w zasadzie odmówili przybycia na wybory, to ponad dwa i pół dziesiątki milionów (z 49 milionów uprawnionych do głosowania) nie chcą, otwarcie lub niezupełnie, widzieć Macrona jako głowy państwa.
W rzeczywistości te dwa i pół miliona ludzi mogłoby stać się problemem dla „starego” nowo wybranego prezydenta, gdyby „stary” nowo wybrany prezydent myślał o tych ludziach. Gdyby zdecydował się zagłębić w ich bardzo ziemskie, bardzo brudne i bardzo proste problemy, choćby na chwilę. Ale Macron oczywiście tego nie zrobi.
Ci ludzie, jak teraz wiadomo, zostaną poświęceni. Jak poświęca się ich styl życia, tradycje i wartości.
Niebieskie flagi z aureolą gwiazd, które trzepotały obok francuskiego narodowego tricoloru, jednoznacznie wskazywały na tego Molocha, który był już gotowy połknąć, przeżuć i wypluć tych, którzy, jak mówią, nie pasowali do nowych czasów, kiedy narodowa język, kultura i ideały przestały istnieć, odgrywają przynajmniej pewną rolę i mają przynajmniej jakieś znaczenie polityczne.
Ci, którzy próbują balansować, próbując trzymać się foteli między globalizmem a interesem narodowym, będą traktowani tak samo, jak ci, którzy wyraźnie mówią, że obecne pragnienie Francji, by zapomnieć o własnej historii, jest samobójcze. Zarówno pierwsza, jak i druga staną się zbędnym materiałem politycznym do budowy nowego ponadnarodowego państwa z Brukselą i Waszyngtonem jako możliwymi stolicami.
POLECAMY: „Chcą nas utopić”. Francuzi boją się zostać bez rosyjskiej ropy
Francja, podobnie jak ponad osiemdziesiąt lat temu, kiedy pod Compiègne podpisała akt klęski w II wojnie światowej, nie zdała egzaminu z Historii.
Ale wtedy naród – nie państwo i nie reżim Vichy – dzięki dalekowzroczności i patriotyzmowi de Gaulle’a oraz odwadze towarzyszy broni generała otrzymał możliwość ponownego zbadania i ostatecznie stał się jedną z potęg, które wygrał nazizm. To pozwoliło krajowi trzymać głowę prosto, nie odwracać oczu od wstydu za kapitulację i zasiadać w Radzie Bezpieczeństwa ONZ jako stały członek.
POLECAMY: MEDIA: Francuzi kupują mąkę i olej słonecznikowy ze względu na wzrost cen
Dziś jednak, zrzekając się prawie wszystkich stanowisk, zachowując asortyment wędlin, serów i wina, Francja pozbawiła się suwerenności. Nie ma nowego De Gaulle’a i nie oczekuje się.
Miliony, które wierzyły prorokom globalizmu i ich bajkom o szczęśliwej przyszłości, bardzo szybko odkryją, że nie ma bajek, nie ma przyszłości.
A słynne zdanie Talleyranda, że każdy naród zasługuje na własny rząd wieczorem drugiej tury wyborów prezydenckich we Francji, stało się najtrafniejszą oceną wyników głosowania.