Mąż Jadwigi Emilewicz, Marcin Emilewicz, został zatrudniony w państwowej spółce o nazwie Orlen Asfalt, która jest podległa naftowemu gigantowi. Informacja o nowej pracy Marcin Emilewicza jako członka rady nadzorczej Orlen Asfalt pochodzi z Wirtualnej Polski, która powołuje się na Krajowy Rejestr Sądowy. Potwierdzenie nominacji męża Jadwigi Emilewicz, która jest posłanką i byłą wicepremierem rządu Mateusza Morawieckiego, zostało udzielone przez biuro prasowe Orlenu. Marcin Emilewicz jest z zawodu politologiem.

Spółka wyjaśnia, że Marcin Emilewicz został powołany na stanowisko w dniu 8 maja 2023 roku i spełnia wszystkie formalne kryteria przewidziane dla członków rad nadzorczych spółek z udziałem Skarbu Państwa.

POLECAMY: Emilewicz wraca do rządu. Teraz skandalistka będzie zajmowała się sprawami Ukrainy

Koncern Orlen zapewnia, że mąż Jadwigi Emilewicz posiada wymagany egzamin państwowy oraz posiada odpowiednie „doświadczenie oraz kompetencje stanowiące rękojmię prawidłowego wykonywania obowiązków” na swoim nowym stanowisku w Orlen Asfalt.

Jadwiga i Marcin Emilewiczowie nie podjęli decyzji o komentowaniu tych doniesień.

Orlen Asfalt jest jednym z największych dostawców lepiszcza asfaltowego w Europie Środkowo-Wschodniej, a ten materiał jest wykorzystywany do produkcji nawierzchni drogowych. Produkty tej spółki trafiają rocznie do ponad 40 krajów na całym świecie. Według sprawozdania za 2022 rok, firma osiągnęła 34,5 mln zł zysku.

POLECAMY: W Międzyzdrojach powstała „Aleja Milionerów dobrej zmiany PiS”

Kolejna historia z rodziną posłanki

To nie pierwszy raz, jak media informują o rodzinie Jadwigi Emilewicz. W 2021 roku media szeroko relacjonowały historię synów byłej wicepremier Jadwigi Emilewicz, którzy wzięli udział w zgrupowaniu narciarskim, pomimo trwającego lockdownu. Wydarzenie to wywołało kontrowersje, ponieważ synowie uczestniczyli w zgrupowaniu jako zawodowi sportowcy, jednak nie mieli wówczas wymaganych licencji, które uprawniały do takich działań.

Jadwiga Emilewicz broniła swoich synów, informując w oświadczeniu, że od 6. roku życia są oni członkami klubów narciarskich i regularnie uczestniczą w zgrupowaniach i zawodach. Wówczas wyjaśniła, że młodsi synowie posiadają odpowiednie licencje o numerach 02367 i 02368, a najmłodszy syn, mający wtedy 8 lat, miał zamiar wziąć udział w zawodach organizowanych przez Polski Związek Narciarski (PZN) po raz pierwszy w tym roku. Podkreśliła także, że najmłodszy syn jeździł na nartach od 3. roku życia.

Cała sytuacja wzbudziła duże zainteresowanie mediów, ponieważ Jadwiga Emilewicz była prominentną polityczką, co sprawiło, że jej rodzina znalazła się w centrum uwagi publicznej.

Tłuste koty – nepotyzm w wykonaniu PiS

Partia Kaczyńskiego, która wygrała wybory osiem lat temu, przedstawiając obietnicę walki z nepotyzmem i kolesiostwem, paradoksalnie sama dała się wciągnąć w kontrowersyjne praktyki, które można by umieścić jako znaczący rozdział w książce o tytule „Nepotyzm. Instrukcja obsługi”.

Mimo deklaracji przeciwnych nepotyzmowi, w ciągu tego okresu pojawiły się publiczne przypadki powiązań rodzinnych wśród ważnych stanowisk i nominacji politycznych. Takie praktyki wywołały krytykę zarówno w kraju, jak i za granicą, ponieważ były sprzeczne z obietnicami walki z nepotyzmem.

W 2015 roku partia Prawo i Sprawiedliwość (PiS) prowadziła kampanię wyborczą z hasłem „Polska w ruinie”. Politycy PiS-u konsekwentnie podkreślali, że przez osiem ostatnich lat rządów koalicji Platforma Obywatelska (PO) i Polskiego Stronnictwa Ludowego (PSL), dbano tylko o interesy własnych ludzi, a nie o dobro Polaków. W swojej retoryce zarzucali konkurencyjnym ugrupowaniom „korupcję, nepotyzm i kolesiostwo”.

Jeden z kulminacyjnych momentów tej kampanii miał miejsce na konferencji Beaty Szydło w Nowej Soli. Miało to miejsce 31 lipca 2015 roku, kiedy przyszła premier Beata Szydło wystąpiła na tle ruin fabryki nici „Odra”:

Jak to wygląda, państwo widzicie. Dlatego że dzisiaj nie ma programów, które wspierałyby takie tereny poprzemysłowe właśnie w tych małych miejscowościach. Musimy dzisiaj zacząć myśleć inaczej, musimy myśleć w kategoriach: co zrobić, żeby z polskiego rozwoju gospodarczego mogli czerpać wszyscy Polacy, a nie tylko wąska grupa wybranych.

Mimo krytyki i przypomnień, że nawet w Brzeszczach, gdzie Beata Szydło pełniła funkcję burmistrza przez wiele lat, również były podobne ruiny, to jednak nie miało to większego znaczenia.

Po wygranych wyborach, partia „Dobra Zmiana” objęła władzę, a wraz z nią liczni członkowie partii znaleźli się na stanowiskach w urzędach, zarządach i radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa, tworząc wrażenie, że przypłynęło morze ludzi związanych z tą partią.

Pod koniec 2015 roku, opinia publiczna i media skupiły się na kontrowersyjnym sporze wokół Trybunału Konstytucyjnego oraz tzw. sędziach-dublerach, co przyciągało główną uwagę. Jednak w tle, bez wielkiego rozgłosu, rządzący planowali inną rewolucję – tym razem kadrową. Partia Prawo i Sprawiedliwość (PiS) zamierzała przeprowadzić radykalne zmiany w administracji, mające na celu oczyszczenie jej z osób związanych z poprzednią władzą.

Dla PiS-u ta kadrowa rewolucja była planowana jak miotła, która miała oczyścić struktury administracji z ludzi związanymi z poprzednimi rządami, zwłaszcza z ugrupowaniami Platforma Obywatelska (PO) i Polskie Stronnictwo Ludowe (PSL). Choć ta rewolucja nie była szeroko nagłośniona, miała znaczący wpływ na funkcjonowanie państwa i decyzje podejmowane przez władze. Wprowadzenie swoich ludzi do administracji pozwoliło partii PiS na bardziej efektywne realizowanie swojej polityki i dalsze kształtowanie kraju zgodnie z jej programem i wizją.

W efekcie tych wystąpień i obietnic na początku 2016 roku w życie weszła nowelizacja ustawy o służbie cywilnej, która umożliwiała powoływanie urzędników na kierownicze stanowiska bez przeprowadzania konkursów. Umowy z dotychczasowymi urzędnikami na tych stanowiskach miały wygasnąć w ciągu 30 dni, chyba że zaproponowano im nowe warunki. Te zmiany miały wpłynąć na około 1,6 tysiąca osób.

Politycy PiS-u wyraźnie nie ukrywali celu tych działań. Poseł Piotr Uściński, obecnie wiceminister rozwoju, podczas debaty w „Dzienniku Gazecie Prawnej” otwarcie wyjaśnił, że zmiany w ustawie o służbie cywilnej były potrzebne, aby swobodnie obsadzać i odwoływać urzędników na stanowiskach kierowniczych. Zdaniem polityków chodziło o efektywne zarządzanie państwem po zdobyciu władzy drogą demokratyczną, a nie o obsadzanie całego aparatu urzędniczego, lecz jedynie najważniejszych stanowisk, takich jak dyrektorzy.

Wraz z przeprowadzanymi zmianami w służbie cywilnej, kontynuowano także „partyjny desant” w spółkach Skarbu Państwa. Oznaczało to wymianę kadry kierowniczej w wielu strategicznych podmiotach. Analiza Fundacji Batorego „Przeciw korupcji” wykazała, że w ciągu pięciu miesięcy od przejęcia władzy, PiS wymieniło 96,9% prezesów spółek Skarbu Państwa. Jedynym pozostałym na stanowisku był Zbigniew Jagiełło, ówczesny prezes PKO BP, którego wcześniej wielokrotnie miał ratować Mateusz Morawiecki, ówczesny premier.

Raport Fundacji Batorego wskazał, że zmiany w kadrowaniu spółek odbywały się bez konkursów, a nowi prezesi i członkowie zarządów zmieniali się wielokrotnie w ciągu roku. Nierzadko zatrudniani byli ludzie związani z obozem rządzącym, co budziło podejrzenia nepotyzmu i kumoterstwa. Wiele osób znajdujących się na „liście oczekujących” na stanowiska w państwowych podmiotach związanych było z partią PiS. Takie działania wiązały się z wydatkowaniem publicznych pieniędzy na odszkodowania i odprawy dla zwalnianych urzędników, co wywoływało kontrowersje społeczne. W wyniku tych działań tysiące osób powiązanych z partią znalazło zatrudnienie w spółkach Skarbu Państwa, co dla wielu obserwatorów polityki było sygnałem rosnącej skali nepotyzmu w trakcie rządów PiS-u.

Ministerstwo Skarbu? A komu ono potrzebne?

Likwidacja Ministerstwa Skarbu Państwa sprzyjała „wolnoamerykance” w państwowych spółkach, co oznaczało, że firmy z udziałem Skarbu Państwa miały być pod nadzorem odpowiednich resortów, które zarządzały sektorami gospodarki, w których działały te spółki. Był to jeden z kroków, które partia Prawo i Sprawiedliwość (PiS) zapisała w swoim programie wyborczym. Celem tego posunięcia miało być wykorzystanie spółek Skarbu Państwa do przyspieszenia i wzmocnienia potencjału rozwojowego Polski.

Wielu krytyków, w tym Janusz Steinhoff, byłego ministra gospodarki, wyrażało obawy co do przemieszania funkcji regulacyjnych z funkcjami właścicielskimi, co w ich opinii było nieodpowiednie. Niemniej jednak w 2017 roku PiS zrealizowało swoją koncepcję i powołało Ministerstwo Aktywów Państwowych (MAP), które przejęło kompetencje zlikwidowanego wcześniej Ministerstwa Skarbu Państwa.

Nowe Ministerstwo Aktywów Państwowych, kierowane przez wicepremiera Jacka Sasina, uzyskało uprawnienia do nadzoru nad kadrą zarządzającą w spółkach Skarbu Państwa. Niestety, w praktyce okazało się, że wielu dyrektorów i członków rad nadzorczych w państwowych spółkach było osobami związanych z tym resortem, co wskazywało na swego rodzaju powiązania partyjne. W efekcie obsadzanie stanowisk w tych spółkach odbywało się często z pominięciem konkursów, a osoby związane z Ministerstwem Aktywów Państwowych znalazły się na kluczowych stanowiskach w tych firmach.

Cała ta sytuacja wywołała kontrowersje i podejrzenia nepotyzmu oraz praktyk upolitycznienia administracji państwowej. Wiele osób krytykowało ten sposób obsadzania stanowisk, zarzucając partii PiS nieodpowiednie traktowanie polityki kadrowej i podważanie transparentności i konkurencyjności procesu rekrutacji do kluczowych funkcji w państwowych spółkach.

Eksperci nie realizują planu partii, tym gorzej dla ekspertów

Temat kolesiostwa i nepotyzmu regularnie pojawiał się w mediach, które często informowały o kolejnych nominacjach partyjnych w spółkach państwowych. Sytuacja stawała się coraz bardziej kłopotliwa dla PiS-u pod względem wizerunkowym. W lipcu 2018 roku, tuż przed wyborami samorządowymi, Jarosław Kaczyński ogłosił publicznie, że osoby zasiadające we władzach państwowych spółek nie będą kandydować na listach wyborczych.

Niestety, szybko okazało się, że nowe zasady były stosowane tylko w niewielu przypadkach. W wielu spółkach nadal rządzili i rządzą lokalni samorządowcy, a doniesienia o ich wysokich zarobkach pojawiały się co roku, kiedy publikowane były oświadczenia majątkowe radnych.

W 2020 roku Radosław Fogiel, ówczesny wicerzecznik PiS-u, tłumaczył, że trudno znaleźć ekspertów gotowych realizować program partii, dlatego nie można ich zatrudniać w państwowych spółkach. Podobny problem występował, gdy partia PiS sprawowała władzę w latach 2005-2007. Wówczas postawiono na eksperckie kompetencje i otwarte konkursy, jednak eksperci z zewnątrz mieli poglądy niezgodne z polityką PiS, co prowadziło do konfliktów.

W praktyce PiS wybierał osoby lojalne, bezkrytycznie oddane władzy, a wybory kandydatów opierano na politycznych lojalnościach, co skutkowało brakiem niezależnych ekspertów w zarządach państwowych spółek.

Pozbędziemy się „tłustych kotów”

Jarosław Kaczyński często deklarował walkę z nepotyzmem i „tłustymi kotami” – osobami z rodzin polityków PiS, które zajmują stanowiska w państwowych spółkach. W lipcu 2021 roku, na kongresie rządzącej formacji, zapowiedziano specjalną uchwałę mającą zakazywać zasiadania w radach nadzorczych państwowych spółek osobom skoligaconym z członkami partii.

Następstwem tej decyzji było pożegnanie się z posadami w publicznych firmach przez 13 osób. Jednak później okazało się, że liczba ta była znacznie większa, gdyż we wrześniu 2021 roku opublikowano wyniki śledztwa „Partia i spółki”. Analizując ponad 5 tysięcy osób na kierowniczych stanowiskach w ponad 400 spółkach państwowych, wykryto przynajmniej 900 osób związanymi z partią PiS. Te osoby zasiadały w zarządach, radach nadzorczych i pełnili funkcje prokurentów.

W wyniku tego śledztwa przedstawiono liczne przykłady „królestw” polityków PiS w państwowych spółkach. Wspomniano o osobach związanych z takimi politykami jak Mateusz Morawiecki, Jacek Sasin, Zbigniew Ziobro, Joachim Brudziński, Mariusz Błaszczak i Jarosław Gowin. Wskazano, w jaki sposób te osoby były powiązane z politykami i jakie stanowiska pełnili w spółkach. To wywołało kontrowersje i krytykę ze strony mediów oraz opozycji, które oskarżały PiS o praktyki nepotyzmu i obsadzanie stanowisk kluczowych spółek według kryteriów politycznych, a nie kompetencji.

Opozycja zapowiedziała wtedy m.in. stworzenie mapy powiązań między politykami a menedżerami państwowych firm. Nie szczędziła też ostrych słów rządzącym, czego przykładem są poniższe tweety:

Rządzący zareagowali po swojemu. Joachim Brudziński na Twitterze ironizował, że media są oburzone, bo członkowie rządu nie konsultują swoich decyzji z „teściową Tuska”. Z kolei Jadwiga Emilewicz w rozmowie z TVN24 stwierdziła, że „najlepszym sprawdzianem” dla kadry zarządzającej spółkami są ich notowania giełdowe. A skoro te mają się dobrze, to jest to najlepsza odpowiedź na zarzuty o nepotyzm.

W publicznych wypowiedziach Jarosław Gowin odniósł się do śledztwa i cyklu „Partia i Spółki”. Jego stanowisko było jasne – stwierdził, że pewna grupa osób, które zostały wymienione w tej sprawie, nie miała żadnych powiązań z jego ugrupowaniem, a byli to urzędnicy służby cywilnej.

Jednocześnie podkreślił, że większość osób wymienionych w materiale rzeczywiście należała do Porozumienia, ale już nie reprezentuje jego partii. Te oświadczenia Gowina miały miejsce we wrześniu 2021 roku.

„Klub milionerów” pokazuje, że „tłuste koty” mają się dobrze

Około roku po opublikowaniu śledztwa „Partia i spółki”, portal Wirtualna Polska opublikował raport zatytułowany „Klub Milionerów Dobrej Zmiany”. W raporcie Bianka Mikołajewska przeanalizowała raporty finansowe 19 państwowych spółek giełdowych i ujawniła, że łącznie 122 osoby związane z obozem rządzącym w ciągu kilku lat zarobiły 267 mln zł, a 66 z nich stało się milionerami.

Najwyższe zarobki wśród wymienionych osób osiągnął Michał Krupiński. Dzięki swoim stanowiskom w PZU (od stycznia 2016 do marca 2017), radzie nadzorczej Alior Banku (marzec 2016 – czerwiec 2017) oraz jako wiceprezes, a później prezes „zrepolonizowanego” Pekao, zarobił łącznie ponad 13,3 mln zł wynagrodzenia.

Początkowo partia Prawo i Sprawiedliwość (PiS) próbowała zignorować publikację raportu, ale Wirtualna Polska kontynuowała swoje działania. To wywołało zacięte debaty w mediach i na platformach społecznościowych.

Jednak prezes PiS, Jarosław Kaczyński, nie mógł już dłużej unikać tematu i we wrześniu 2022 roku wypowiedział się na ten temat na spotkaniu z wyborcami. Zauważalne było, że jego podejście nieco się zmieniło.

Kaczyński przyznał, że zarzut o wysokich zarobkach dla szefów spółek Skarbu Państwa jest prawdziwy, ale podkreślił, że ich wynagrodzenia są o wiele niższe niż zarobki ich poprzedników z czasów rządów formacji Platformy Obywatelskiej (PO).

Jednak kilka dni później, na innym wiecu, Kaczyński zapowiedział wprowadzenie kolejnego zakazu. Tym razem chodziło o zakaz przyznawania nagród członkom zarządów spółek państwowych. Okazało się, że wiele z tych spółek nie zastosowało się do tego zakazu, a ich władze tłumaczyły, że członkowie zarządu mają premie zapisane w kontraktach i brak nagród mógłby się skończyć w sądzie.

„Wystarczy nie kraść” kontra „te pieniądze im się po prostu należały”

Politycy związani z partią Prawo i Sprawiedliwość (PiS), którzy zaangażowali się w działalność biznesową, odnoszą sukcesy i zostali hojnie wynagrodzeni. Jednak ci, którzy pozostali w polityce, również nie narzekają na brak środków finansowych.

W lutym 2018 r. – za sprawą Krzysztofa Brejzy, ówczesnego posła PO, a obecnie senatora KO – światło dzienne ujrzały informacje o nagrodach dla członków rządu, które w poprzednim roku przyznała im premier.

Brejza ujawnił, że ministrowie i wiceministrowie otrzymali w 2017 r. łącznie 1,5 mln zł nagród. Natomiast z e-maili, które mają pochodzić ze skrzynki Michała Dworczyka, wynika, że suma nagród w latach 2016-2017 przyznanych 55 członkom gabinetu ówczesnej premier wyniosła 2,7 mln zł.

Szydło nie miała wyjścia. Znów musiała wejść na mównicę sejmową. Wypowiedziała słowa, które były początkiem końca jej urzędowania w KPRM:

Ministrowie i wiceministrowie w rządzie Prawa i Sprawiedliwości otrzymywali nagrody za ciężką, uczciwą pracę. Te pieniądze się im po prostu należały.

Opinia publiczna nie odebrała tych słów pozytywnie. Większość respondentów w sondażu IBRIS dla Radia ZET (74,3% uczestników) negatywnie oceniła tę wypowiedź. Krytyka wobec obozu rządzącego była trwała, co doprowadziło do tego, że w kwietniu 2018 roku prezes PiS, Jarosław Kaczyński, zmuszony był zareagować na sytuację. Zdecydował, że członkowie rządu powinni oddać swoje nagrody na rzecz Caritasu i dał im na to miesiąc.

Jednak nie wszyscy członkowie rządu posłuchali wezwania Kaczyńskiego. Z komunikatu Caritasu wynikało, że jedynie 12 z 21 ministrów zdecydowało się oddać swoje nagrody. Nie ujawniono konkretnych nazwisk tych, którzy zdecydowali się wesprzeć organizację charytatywną. Ostatecznie Caritas otrzymała około 657 tysięcy złotych, a pozostałe nagrody pozostały w rękach niektórych członków rządu.

W obliczu napięcia i krytyki narastającej wokół nagród dla polityków, prezes partii Prawo i Sprawiedliwość (PiS), Jarosław Kaczyński, zaproponował 20-procentową obniżkę uposażeń posłów, senatorów i wynagrodzeń władz samorządowych. Uzasadnił to oczekiwaniami społeczeństwa, które oczekiwało większej skromności w życiu publicznym.

Parlament przyjął ustawę, co spowodowało zmniejszenie pensji posłów z ponad 10 tys. zł do około 8 tys. zł, do tego doliczyć trzeba dietę parlamentarną w wysokości 25% wynagrodzenia.

Jednak w późniejszym czasie większość ugrupowań politycznych reprezentowanych w parlamencie porozumiała się, by dokonać podwyżek pensji „po cichu”. Nowa ustawa przewidywała znaczne podwyżki dla prezydenta, premiera, marszałków Sejmu i Senatu oraz posłów i senatorów.

W miarę niekorzystnej reakcji opinii publicznej na te podwyżki, liderzy partii opozycyjnych wycofali się z porozumienia, a kontrolowany przez nich Senat odrzucił ustawę. Jednak po upływie roku, posłowie znowu zgodzili się na podwyżki, a prezydent Andrzej Duda podpisał rozporządzenie podnoszące uposażenia.

Te podwyżki zostały wykonane mimo zapowiedzi premiera o konieczności szukania oszczędności, co uzasadniano zamrożeniem podwyżek w budżetówce. Jednakże w międzyczasie politycy sami przegłosowali ustawę gwarantującą podniesienie pensji dla prezydenta i innych urzędników. Wynagrodzenie prezydenta wzrosło powyżej 25 tys. zł, a ta kwota będzie waloryzowana corocznie w zależności od wzrostu wynagrodzeń. Ta sytuacja wywołała krytykę, ponieważ politycy głosowali za podwyżkami swoich zarobków, mimo deklaracji o konieczności oszczędności.

„Willa Plus” i afera NCBiR, czyli inne formy dotowania swoich

Wspieranie swoich ludzi przez polityków związanych z partią Prawo i Sprawiedliwość (PiS) wyraża się także poprzez przyznawanie korzystnych dotacji i dotowanych projektów.

Jednym z przykładów jest afera „Willę plus”, gdzie w konkursie zorganizowanym przez Ministerstwo Edukacji i Nauki na rozwój infrastruktury oświatowej, część beneficjentów okazała się być bezpośrednio powiązana z politykami PiS, urzędnikami państwowymi, Kościołem katolickim i harcerstwem. Te osoby miały możliwość zakupu domów w prestiżowych warszawskich dzielnicach dzięki przysługującym im dotacjom.

POLECAMY: Wielka awantura w Sejmie. Kowalski bronił ministra Czarnka. Zarządził owację na stojąco

Innym kontrowersyjnym przypadkiem jest „afera Narodowego Centrum Badań i Rozwoju” (NCBiR). Podczas programu „Szybka ścieżka – Innowacyjność cyfrowa”, NCBiR przyznało 55 mln zł dotacji spółce Postquant, której kapitał wynosił jedynie 5 tys. zł. Co więcej, spółka ta została założona zaledwie 10 dni przed terminem składania wniosków i była prowadzona przez 27-latka bez znaczącego doświadczenia biznesowego.

Dodatkowo, informacje ujawnione przez Wirtualną Polskę wykazały, że spółka Postquant wcześniej była zarejestrowana pod adresem Partii Republikańskiej, która jest częścią obozu Zjednoczonej Prawicy. Jacek Żalek, wiceminister funduszy i rozwoju regionalnego, który nadzoruje NCBiR, jest członkiem tej partii.

Pieniądze również płynęły na cele polityczne z Funduszu Sprawiedliwości, co skrytykowała Najwyższa Izba Kontroli (NIK). NIK zakwestionowała Ministerstwu Sprawiedliwości za niegospodarność i niecelowe wydatkowanie pieniędzy z Funduszu, co sprzyjało powstawaniu mechanizmów korupcjogennych. W wyniku kontroli NIK stwierdziła, że kwota środków wydatkowanych niezgodnie z przepisami, niecelowo, niegospodarnie lub nierzetelnie wyniosła ponad 280 mln zł.

POLECAMY: Unijni śledczy wchodzą Narodowego Centrum Badań i Rozwoju

Gdy minister Przemysław Czarnek w przemówieniu w Sejmie bronił programu „Willa plus”, Jarosław Kaczyński tylko się uśmiechał. Już nie tropił „tłustych kotów”, nie odbierał nagród, nie obniżał uposażeń i nie nakazywał zwrotu państwowych dotacji.

A w rozmowie z tygodnikiem „Sieci” stwierdził: „To prymitywne kłamstwo. Tamta strona futruje lewicowe organizacje ogromnymi sumami. Płyną tam szerokim strumieniem środki samorządów, fundacji, także publicznych, fundusze norweskie i szwajcarskie, pieniądze europejskie i z wielu innych źródeł”.

Pozostaje pytanie, czy najnowszy przekaz brzmi: „inni kradną bardziej”.

Te afery ujawnione w 2023 roku rzucają światło na mechanizmy, które mogą być wykorzystywane przez polityków w celu wsparcia swoich ludzi i związaną z tym krytykę i kontrowersje.

Obserwuj nasze artykuły na Google News

Naciśnij przycisk oznaczony gwiazdką (★ obserwuj) i bądź na bieżąco

Share.

Ekspert w swojej dziedzinie - Publicysta, pisarz i działacz społeczny. Pierwsze artykuły opublikował w 1999 roku dla międzynarodowych wydawców. Przez ponad 30 lat zdobywa swoje doświadczenie dzięki współpracy z największymi redakcjami. W swoich artykułach stara się podejmować kontrowersyjne tematy i prezentować oryginalne punkty widzenia, które pozwalały na głębsze zrozumienie omawianych kwestii.

Napisz Komentarz

Exit mobile version